2. Mój Księżycowy Pech

W dzisiejszym wpisie chciałbym opowiedzieć Wam o książce „Mój Księżycowy Pech” Jerzego Broszkiewicza. Jest to dość leciwa już powieść fantastycznonaukowa, wydana po raz pierwszy w roku 1970 przez wydawnictwo „Nasza Księgarnia” w serii „Klub Siedmiu Przygód”.

Warto na początek wspomnieć, kim był Jerzy Broszkiewicz1, autor dziś nieco zapomniany – a moim zdaniem bardzo niesłusznie. Urodził się szóstego czerwca roku 1922 we Lwowie, a zmarł w Krakowie czwartego października 1993. Był polskim prozaikiem, dramatopisarzem, eseistą i publicystą. Napisał około dwudziestu powieści, głównie dla dzieci i młodzieży – w tym kilka fantastycznonaukowych, w których bohaterami byli zazwyczaj nastolatkowie. Warto wśród nich wymienić książki „Ci z Dziesiątego Tysiąca”, „Oko Centaura” i właśnie „Mój Księżycowy Pech”.

Treść, czyli spoilery

Powieść rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości – choć z uwag rzucanych przez uczestników wydarzeń wynika, że jest to co najmniej wiek dwudziesty czwarty. Ludzkość powoli zagospodarowuje układ słoneczny i przymierza się do wypraw poza jego granice. Główny bohater – czternastoletni Paweł Kostal – ma właśnie lecieć na klasową wycieczkę na Księżyc. Nic nadzwyczajnego. Tego dnia jednak wszystko dzieje się na opak…

Kim jest Paweł? Najlepiej o tym opowie on sam.

Otóż nazywam się Paweł Kostal, mam lat czternaście, wzrost metr sześćdziesiąt siedem, dużo piegów na nosie i w okolicy, oczy niebieskie, twarz pociągłą, włosy nieco rudawe, dość dobrą kondycję, szóstą klasę rakietowego pilotażu oraz zamiłowania matematyczne. W swojej klasie utrzymuję się zazwyczaj w pierwszej piątce zarówno w matematyce i cybernetyce, jak w sporcie i geologii, ale tylko w tych przedmiotach. Jestem w klasie dziewiątej i mam przed sobą jeszcze około dwóch lat szkolnej harówki — oczywiście w zależności od tempa składanych egzaminów. Potem — kiedy ukończę lat szesnaście, pójdę do Instytutu Matematyki albo przejdę od razu do pracy zawodowej jako technik cybernetyczny. Rzecz jasna — wolałbym to pierwsze. Muszę jednak na Instytut uczciwie zapracować i jeszcze przed ukończeniem szkoły udowodnić, że potrafię być w przyszłości samodzielnym pracownikiem naukowym. Jak na razie, nie idzie mi najgorzej i pewne szanse już teraz się rysują. W ciągu ostatniego roku napisałem i wydałem trzy samodzielne (wykraczające poza program szkolny) prace, z których dwie Instytut przyjął, dając im całkiem niezłą punktację. Mam jednak przed sobą jeszcze dwa lata solidnej roboty, bo bez dziesięciu samodzielnych prac nie mam nawet co marzyć o przyjęciu do Instytutu.

Już na samym początku wydarzenia mocno się komplikują. Bohater spóźnia się na kosmobus. Niezrażony, postanawia gonić klasę we własnej rakiecie. I wszystko powinno się udać… gdyby nie pech, księżycowy pech, który tego dnia go prześladuje.

To, jakie przygody go spotkają, jakich ludzi pozna i czego dokona w ciągu swojej podróży, pozostawię w tajemnicy. Powiem tylko, że absolutnie nic nie pójdzie zgodnie z planem. I całe szczęście.

Dla rozbudzenia apetytu – jeszcze jeden fragment powieści:

Mimo woli spojrzałem przy tym na zegar zawieszony nad drzwiami – i wreszcie przypomniałem sobie, w jakim celu i po co w ogóle tu jestem!

— Ratunku! — szepnąłem.

Zegar wskazywał godzinę dwunastą minut czterdzieści osiem. Gdzie jest teraz moja wycieczka? Kiedy wreszcie ją dogonię? Zrozumiałem, że gratulacje profesora były szczere i że powitają mnie oni wszyscy chyba całkiem po ludzku. Ale od klasówki nie wywinę się jednak żadnym sposobem. Ach, ten dzień!

— Czy tobie gorzej, serce? — spytała czule Iris. — Wyglądasz jak sfrustrowany pierwotniak.

— Nie jest mi gorzej. Jest mi całkiem źle! — krzyknąłem, aż cofnęła się o pół kroku.

Zacząłem coś tam tłumaczyć, że szkoła, że wycieczka, że klasówka, że w ogóle. Jeden Melassa rozumiał, o co chodzi w całym tym bełkocie, ale tamci oboje na mnie patrzyli nie całkiem przytomnie. Postanowiłem jednak, że nie mam już czasu na dalsze tłumaczenia. Wydobyłem od Kamantego jego kartę adresową, uścisnąłem im wszystkim ręce i wybiegłem do hali głównej. W jej głębi świecił napis: Trasy wycieczkowe.

Numer szósty był pierwszy z prawej.

Ruszyłem w jego stronę niemal biegiem. Potem przypomniałem sobie, że na trasach wycieczkowych potrzebne są hełmy i skafandry. Zawróciłem więc do przechowalni rzeczy osobistych. W małej garderobie wdziałem na siebie skafander. Ręce mi się trzęsły i bardzo mi to nie szło.

O trzynastej zero cztery stanąłem u wejścia szóstej trasy wycieczkowej.

Wcale nie było mi lekko na duszy.

Wrażenia

Słowo, które jako pierwsze nasuwa mi się na myśl przy ocenie tej książki to – super. Moim zdaniem jest to jedna z najbardziej pełnych optymizmu powieści fantastycznonaukowych, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Nie da się ukryć – stanowi to znak rozpoznawczy autora. Stawia on na świat, w którym bohater walczy nie z innymi ludźmi, a z przyrodą, kosmosem. I wychodzi z tej walki zwycięsko. W obecnej literaturze tego gatunku dominują powieści dystopijne, gdzie „człowiek człowiekowi wilkiem” i w zasadzie nikt (z wyłączeniem głównych postaci, a często nawet i to nie) nie ma czystego sumienia. Choć zapewnia to dużą dramaturgię zdarzeń i bywa – nie ukrywam – bardzo wciągające, to jednak nierzadko wprawia w przygnębienie nad głupotą ludzkości zdolnej do największych podłości. Jeśli ktoś, tak jak ja, przeżywa książki na poziomie emocjonalnym, jeśli rozpalają one jego uczucia, jest to bardzo przygnębiające doświadczenie.

Tu – nie. To, co chyba najbardziej mi się podobało w „Moim Księżycowym Pechu”, to wiara w ludzkie możliwości. Bohaterowie nie prezentują w zasadzie cech negatywnych, a źródłem ich problemów są wyzwania związane z ujarzmieniem najbardziej chyba nieprzyjaznego człowiekowi środowiska – przestrzeni kosmicznej. Ta wiara i optymizm dają olbrzymi zastrzyk pozytywnej energii i motywują do działania, aby świat w przyszłości wyglądał właśnie tak, jak wymyślił to autor.

Do czego ta książka zachęca? Do myślenia. Do opanowania w sytuacjach ekstremalnych. Uczy, że potrzeba wiedzy, dużo wiedzy i nic nie przychodzi łatwo. Ale jeśli ma się wiadomości, odwagę i charakter – można osiągnąć rzeczy, jakich samemu by się po sobie nie spodziewało.

Przemawiają do mnie również umiejętności pisarskie Broszkiewicza. Styl jest lekki, przystępny. Książka napisana jest w formie relacji z zaistniałych wydarzeń. Pierwszoosobowa narracja bardzo pasuje do opowiedzianej historii. Czasem nasuwa się myśl, że postaci są podobne do siebie, że w dialogach nie widać wystarczająco wyraźnie różnicy wieku i doświadczenia bohaterów. Mnie to jednak nie raziło. Zresztą być może – jak w przypadku każdego reportażu – narrator po prostu spisywał rozmowy z pamięci wkładając w usta napotkanych osób swój własny głos?

Akcja ściele się wartko. Autor zadbał jednak o momenty spokojniejsze, wyciszające. Stanowią one dobre przerywniki przed kolejną dawką zdarzeń. Bo w końcu wszystko rozegrało się w ciągu jednego dnia – taka dawka przygód w tak krótkim okresie czasu musi sprawiać wrażenie jazdy kolejką górską. Pewnie większość z Was miała w życiu dni tak przeładowane różnymi wypadkami, że we wspomnieniach łączą się w jeden kolorowy kocioł pełen przeżyć. Jeśli tak – zrozumiecie, co mógł czuć główny bohater.

Można się też zastanowić nad prawdopodobieństwem zaistnienia tak niezwykłego splotu zdarzeń, jaki przeżył narrator powieści. Choć z drugiej strony… Oddajmy znowu głos jednej z postaci:

Na moment ucichliśmy. Tak, to było niezłe. Nina przestała wreszcie jeść, pokiwała głową i rzekła:

— Coś podobnego może się zdarzyć tylko w życiu. Bo gdyby jakąś taką historyjkę ludzie przeczytali w książce albo zobaczyli na ekranie, podniósłby się od razu okrutny wrzask i krzyk, że podobne bujdy w ogóle się nie zdarzają.

I czasem tak jest, że życie pisze najdziwniejsze i najfantastyczniejsze scenariusze. Czego życzę i sobie, i Wam.

Wydania

Okładka wydania z 1975 roku
Okładka wydania z 1975 roku

Książka jest niestety trudna do zdobycia. Jerzy Broszkiewicz został w ostatnich latach nieco zapomniany – moim zdaniem bardzo niesłusznie, gdyż był jednym z ciekawszych pisarzy polskiej fantastyki młodzieżowej, jakiego powieści miałem okazję czytać. Jedyne wydania „Mojego Księżycowego Pecha” według Wikipedii, to te „Naszej Księgarni” z roku 1970 (seria „Klub Siedmiu Przygód”) i 1976 (seria „Biblioteka Młodych”). Chętnym pozostaje zatem Allegro (gdzie widziałem kilka egzemplarzy) i biblioteki.

Warto tu powiedzieć więcej o serii „Klub Siedmiu Przygód”2, w której – jak wspominałem – ta powieść się ukazała. Wydawana w latach 1960-1991 przez „Naszą Księgarnię” jest olbrzymią kolekcją wartościowych książek dla dzieci i młodzieży. Właściwie każdą pozycję, którą czytałem, mogę z czystym sumieniem polecić. Oczywiście, wiele z powieści osadzonych jest mocno w realiach PRLowskich, które może być ciężko zrozumieć współczesnemu czytelnikowi. Ale problemy w nich przedstawione są na tyle ponadczasowe, że nie przeszkadza to bardzo w ich odbiorze. Jeśli kiedyś traficie w antykwariacie lub internecie na jedną z nich – zachęcam do zakupu. Zazwyczaj warto.

Podsumowanie

Trudno mi powiedzieć, na ile na moją ocenę tej książki wpływa nostalgia. Czytałem ją w końcu po raz pierwszy będąc nastolatkiem. Jednak sięgałem do niej już kilkakrotnie i za każdym razem miałem podobne przemyślenia.

Powieść jest zdecydowanie przeznaczona dla młodzieży. Jednak absolutnie nie oznacza to, że osoba dorosła nie przeczyta jej z równym zainteresowaniem. Mnie zawsze wciąga. Jest pełna pozytywnej energii i optymizmu, o który coraz trudniej w obecnej literaturze.

Jeśli zatem pragniecie kolejnej melancholijnej opowieści o jednostce walczącej przeciw opresyjnemu reżimowi, ta książka zdecydowanie nie jest dla was. Jeśli jednak szukacie czegoś lekkiego do przeczytania, a choć trochę lubicie fantastykę nienachalnie naukową – warto sięgnąć po „Mój Księżycowy Pech”. Myślę, że się nie zawiedziecie.

Przypisy

Leave a Reply